Mausee

 
Afiliado: 02/10/2018
Przyjaciół wcale nie poznaje się w biedzie. Przyjaciół poznaje się po tym, jak znoszą twoje szczęście.
Puntos141más
Próximo nivel: 
Puntos necesarios: 59

Jak to jest z tą przyjaźnią?

Natchnięta wątpliwościami Kaligrafii, postanowiłam podzielić się własnymi przemyśleniami...
----
Zawsze chciałam mieć siostrę, najlepiej bliźniaczkę - wyobrażałam sobie, jak by to było cudownie mieć przy sobie kogoś, kto zawsze stał by przy mnie murem, trzymał sztamę, rozumiał i towarzyszył we wszystkich ważnych życiowych chwilach. Taką prawdziwą przyjaciółkę, która zawsze będzie obok.
Oczywiście siostry nigdy się nie doczekałam, miałam jedynie dużo starszego brata, którego, a jakże, kochałam swoim małym serduszkiem, ale który nijak nie wpasowywał się w moją romantyczną wizję siostrzanej miłości.
Kiedy poszłam do szkoły doczekałam się za to nieodłącznego towarzysza moich zabaw. Już w pierwszej klasie coś zaiskrzyło i nie mogliśmy się od siebie oderwać. Wszędzie razem - gdzie on, tam i ja. Po lekcjach rzucałam plecak, pośpiesznie pochłaniałam obiad i... już mnie nie było. Łączyły nas zainteresowania, wspólne poznawanie świata, fascynująca gra wyobraźni. 
Tak! Do tej pory widzę plac zabaw zalany wulkaniczną lawą, która próbuje nas dogonić. A my na najwyższych szczeblach drabinek dyszymy ze zmęczenia, szczęśliwi, że po raz kolejny jakimś cudem udało nam się umknąć żywiołowi.
Były wspólne pasje, dzielenie się myślami i wszystkim co mieliśmy. Każda paczka landrynek albo paluszków dzielona była sprawiedliwie na pół. Oboje uwielbialiśmy tańczyć i tak nam zostało do dziś, choć mi czasem brakuje tak dobrego partnera, z którym rozumielibyśmy się bez słów :)
Przyszło też dorastanie, pierwsze miłości. Pamiętam tę chwilę, kiedy mój przyjaciel odważył się opowiedzieć mi o osobie, dla której jego serce biło mocniej przy każdym spojrzeniu. Najpierw bardzo enigmatycznie i niepewnie, w końcu się odważył i powiedział. Okazało się.... że byliśmy zadurzeni w tym samym chłopaku :) Nie poróżniło nas to jednak, a jedynie zbliżyło jeszcze bardziej. Byłam dumna, że mogłam być pierwszą osobą, przed którą się ujawnił. Przyjemnie mi było dzielić tajemnicę, o której wtedy wiedzieliśmy tylko on i  ja.
A później nasza przyjaźń została roztrzaskana w drobny mak. Poznałam mojego obecnego męża, kochanego, ale zazdrośnika, dla którego byłam skarbem tak cennym, że postanowił przegonić każdego potencjalnego rywala płci męskiej. Nie pomagały żadne tłumaczenia, że z tej mąki chleba nie będzie. Nie lubili się okrutnie, organiczna wręcz niechęć, a ja nie potrafiłam pogodzić  tego wszystkiego, a przecież kochałam ich obu, tylko na zupełnie różne sposoby. 
Spotykaliśmy się jeszcze, ale już rzadziej i na bardziej neutralnym gruncie. Na koniec on wyjechał za granicę i kontakt prawie zupełnie się urwał. Brakowało mi go, ale pustkę zapełniłam jakoś innymi znajomościami. Czułam nawet, że mam przyjaciół.  Kiedy było źle, byli i wspierali, realnie i wirtualnie. 
Akurat przechodziłam trudny okres w życiu, ale nie czułam się pozostawiona sama sobie. Nie nadążałam z tym poklepywaniem po ramieniu, dobrymi radami co powinnam, a czego nie. Bo kiedy było źle, małżeństwo nie najlepiej się układało, kredyty zżerały tak bardzo, że o wakacjach mogłam tylko pomarzyć, wtedy byli i pomagali.
Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie, prawda?
A jednak nie do końca się z tym zgodzę.
Pozbierałam się jakoś do kupki, posklejałam własne życie, los się trochę odwrócił i nagle wszystko zaczęło się idealnie układać. Nie byłam nieszczęśliwie zakochana, w domu panował względny spokój i stabilizacja, zawodowo też rozkręciliśmy się na tyle, żeby niczego nie brakowało. I kiedy nastała taka sielanka, nagle okazało się, że jakoś tak pusto się wokół mnie zrobiło. Czasem ktoś się odezwał i zapytał co słychać. A kiedy szczerze odpowiadałam, widziałam jakieś takie rozczarowanie. No bo jak to tak? Żadnych sensacji? Że szczęśliwa jestem względnie? Nuuuda na całego.
Wokół mnie pozostała grupa ludzi, z którymi spotykam się, czasem gdzieś razem wyjdziemy na urlop, a czasem wpadną z wizytą i spędzimy pół nocy grając w planszówki czy też po prostu, prowadząc zwykłe Polaków rozmowy. 
To takie znajomości czysto "funkcjonalne", które cieszą, ale szału nie ma. Ale nauczyłam się nie marudzić i korzystać z tego, co życie przynosi, tak po prostu, bez oczekiwań i wielkiego łaaał. 
I stałam się bardzo ostrożna w przypadku używania słowa "przyjaźń".
Bo dla mnie od zawsze to coś naprawdę wielkiego.
Przyjaciel to ktoś, kto daje mi dostęp do swoich słabości i przyjmuje moje. Ktoś kto nie boi się pokazać, że potrzebuje pomocy, otworzy się, ufając, że tego nie wykorzystam, używając w niewłaściwy sposób informacji, które mi powierzy.
To jednocześnie ktoś, kto nie robi z moich wad lub potknięć kija, którym mnie chwilę później obije.
To ktoś kto chce być ze mną choćby nie wiem co się działo, przyjmując drugiego człowieka z całym bogactwem inwentarza.
Jak w Małym Księciu: "Na zawsze ponosisz odpowiedzialność za to, co oswoiłeś".  Tylko czy mamy odwagę na wzajemnie oswajanie?