Crisstimm

 
Afiliado: 14/12/2007
The more I learn about people the more I like my dachshunds
Puntos28más
Próximo nivel: 
Puntos necesarios: 172
Último juego
WordBox

WordBox

WordBox
25 días hace

Głupie blondynki(?)


   Sezon ogórkowy w pełni, a mnie się nie tyle pisać nie chce, co mała awaria klawiatury zniechęca do rozpisywania , więc czuję się usprawiedliwiona z powtórki. 

Z dedykacją dla wszystkich blondynek, również tych o (nawet dużo) ciemniejszym odcieniu włosów. :)




Po co blondynka stawia wieczorem na stoliku nocnym dwie szklanki: jedną z wodą, drugą pustą?

- Bo nie wie, czy rano będzie się jej chciało pić, czy nie.

    Konia z rzędem temu, kto nie zna, nie słyszał lub sam nie opowiadał kawałów o blondynkach? Krąży ich mnóstwo, utrwalając stereotyp blondwłosej, głupiutkiej, choć pełnej sex appeal’u, a czasem bardzo sprytnej dziewczyny.

   Obraz blondynki, jako osoby niezbyt inteligentnej (by nie rzec – kompletnej idiotki) utrwalił jako stereotyp na tyle mocno, że wszedł w kanon codzienności i wyrzut  typu „nie bądź blondynką” bez problemu rozszyfrowywany  jest jako surowe  napomnienie, ku sięgnięciu do pokładów inteligencji i rozsądku.  Jakiś czas temu podczas wyborów miss na Akademii Wychowania Fizycznego, doktor - juror nie mógł się powstrzymać od złośliwości i zapytał jedną z kandydatek ile waży cała cegła, skoro pół cegły waży kilogram. Gdy dziewczyna poprosiła o powtórzenie pytania, wypalił: No przecież nie jest pani blondynką! Został co prawda wygwizdany przez publiczność, jednak jego wypowiedź dokładnie wpisała się, we współczesny schemat,  jaki o blondwłosych kobietach został wytworzony.  

    Same blondynki często podchodzą do tego stereotypu z humorem i dystansem, a  mając  wysoki stopień samooceny zdają sobie sprawę, że rewelacje o nich nierzadko są równie mocno poparte dowodami,  jak historyjki o UFO. Niby widziano, niby nawet ktoś miał z nimi bliski kontakt, a jak co do czego przychodzi, to okazuje się, że widział w filmie lub serialu,  a kontakt miał poprzez zasłyszaną opowieść sąsiada.

    Ciekawe jest  jednak kiedy tak naprawdę w historii naszej cywilizacji blondynki „straciły rozum”? 

   Okazuje się, że wcale nie tak dawno.

    Z akademickich badań wynika, że jasne włosy i niebieskie oczy pojawiły się w Europie pod koniec epoki lodowcowej - w czasach, kiedy brakowało żywności i mężczyzn, którzy ginęli na polowaniach. Jasnowłose kobiety objawiły się jako rzadka mutacja, ich liczba jednak wzrastała, bowiem wyróżniały się, więc miały większe szanse w pojedynku o partnera. Potem, na przestrzeni wieków,  blond włosy stawały się symbolem ukrytych pragnień i w zależności od epoki utożsamiane były  z czystością, czy nawet wręcz anielskością, lub ze skrywanymi żądzami, jednak nie ma wzmianek, aby z głupotą.  Nawet klasyczny „Młot na czarownice” nieszczególnie piętnuje panie o jasnych włosach, egalitarnie upatrując w każdej kobiecie grzesznego i prymitywnego stworzenia, świetne nadającego się na potencjalne wcielenie diabła.

   Kiedy więc można w annałach dopatrzeć się pierwszej, udokumentowanej „głupiej blondynki”? Historyk Joanna Pitman przypisała to „zaszczytne miano” pięknej Francuzce, Catherine-Rosalie Gerard Duthé, która urodziła się w 1748 i zrobiła oszałamiającą karierę jako tancerka.  Zwróciła na siebie uwagę wielu dzielnych synów arystokracji, a co najważniejsze  hrabiego d'Artois,  późniejszego króla Francji – Karola  X Burbon. To nie był jednak jej jedyny kontakt z osobami królewskiego rodu . Catherine została również przedstawiona piętnastoletniemu Ludwikowi Filipowi I,  objął on tron trzydzieści dwa lata później po abdykacji Karola X. Podczas tamtego spotkania miała nauczyć młodego dziedzica „pewnych faktów o życiu”.  Piękna Francuska inspirowała artystów i pozowała im, nierzadko nago. Na obrazach niektórzy dopatrzyli się, że modelka musiała czasem rozjaśniać włosy pudrem, choć nie zmienia to faktu, że była naturalną blondynką, była więc również prekursorką "wspomaganych" jasnowłosych. Miano „głupiej blondynki” zawdzięcza swojemu zachowaniu na wystawnych przyjęciach. Znana była z dźwięcznego śmiechu i  tego, że gdy chciała coś powiedzieć, najpierw robiła teatralną przerwę, po czym wygłaszała żenująco prostoduszne mądrości. Catherine stała się obiektem żartów wśród arystokracji, powstała nawet sztuka teatralna poświęcona jej głupocie.

Jednak sam stereotyp niemądrej blond piękności powstał później, bo w XIX-wiecznej Anglii. Jedna z brytyjskich trup komediowych wystawiła parodię greckiego mitu o królu Iksionie. Przedstawienie szybko stało się sensacją bowiem  występujące w nim  cztery ponętne, roznegliżowane, płowowłose piękności wzburzyły moralistów. Grzmiano, że aktorki nie potrafią grać, a pełna widownia na spektaklach to jedynie zasługa ich atrakcyjnego wyglądu i epatowania erotyzmem. W gazetach pojawiło się określenie „brytyjskie blondynki” , z czasem zamienione na „dizzy blondes”, gdzie dizzy oznaczało "naiwny", "głupi".

    Stereotyp głupiej blondynki na dobre zagościł w naszej świadomości za sprawą kina lat 50-tych XX wieku. Ogromną w tym rolę miał film "Mężczyźni wolą blondynki" z niezapomnianą  Marilyn Monroe. Potem to już „poleciało” – Jayne Mansfield, Pamela Anderson, Christina Applegate jako Kelly w „Świecie według Bundych” i wiele, wiele innych ról filmowych.  Niemałą zasługę w jego pogłębianiu  ma najsłynniejsza lalka – Barbie.

    Czy blondynki są już skazane na schematyczne postrzeganie? Wiele na to wskazuje. A może zasypie nas lawina jasnowłosych laureatek Nagrody Nobla i zmieni spojrzenie na umysłowy blond-potencjał? Lub też może, przypięta etykietka zniknie dopiero wraz z noszącymi ją osobami? Ponoć to wcale nie takie science fiction i nie taka daleka przyszłość, bo naukowcy prognozują, iż za jakiś czas, na ziemi zabraknie prawdziwych, naturalnych blondynek.  W ludzkiej rasie zanika gen jasnych włosów, a najbujniejsza prokreacja ma miejsce w krajach, gdzie przeważa ciemna karnacja skóry. Wyliczono, że ostatni blondyn urodzi się w roku 2200 w Skandynawii. 

   I co wtedy? Ano nic, ludzkość znajdzie sobie nowe kozły ofiarne wysublimowanych dowcipów, czy to w wypróbowanych już postaciach policjantów, Jasiach czy bacy, albo kto wie... może na tapetę pójdą...  nawet bruneci?


Lepimy lepieje - zabawa literacka

Na wielu forach, nie tylko literackich można spotkać zabawę w "lepieje". A że i na GieDe nie brakuje poetów i poetek może i tu spotkać podatny grunt.
Cóż to takiego te lepieje? Wielu z Was pewnie wie, ale pozwolę sobie przybliżyć.
Według Wikipedii:

Lepiej, inaczej lepiuch – krótki, jednozdaniowy, często nonsensowny, groteskowy wierszyk, standardowo składający się z dwóch wersów. Wynalezienie tej formy przypisuje się Wisławie Szymborskiej, natomiast nazwę temu gatunkowi nadał jej sekretarz Michał Rusinek. Pierwszy wers lepieja zazwyczaj opisuje jakieś bardzo przykre w skutkach zdarzenie, drugi natomiast stwierdza, że jest ono i tak lepsze od czegoś (pozornie) nieszkodliwego.

Typowy przykład (autorstwa Wisławy Szymborskiej): „Lepszy piorun na Nosalu / niż pulpety w tym lokalu.”

Pierwszy wers zaczyna się słowem "Lepiej", a drugi "niż lub "niźli". Standardowo, każda z obu linijek lepieja zawiera 8 sylab. "


Nie musimy być aż tak ortodoksyjni z tymi zasadami, głównie chodzi aby był to dwulinijkowy wierszyk, w którym pierwszy wers zaczyna się od słowa "lepiej", a drugi od "niźli", "niż". Frywolna tematyka mile widziana. :)


Przykłady, znalezione w necie:


Lepiej puste mieć kieliszki

niż oglądać białe myszki.

n0.118.gif

Lepiej z tarczą niż na tarczy,

czekać na swój uwiąd starczy.

n0.118.gif

Lepiej mieć w kieszeni węża,

niż matematyka męża

n0.118.gif

Lepiej wlepić drzewu liście
niż uwierzyć komuniście.

n0.118.gif

No to rzucam wyzwanie: kto ulepi najwięcej i najsmaczniejsze lepieje?




Robaczek (opowiadanie)

Sezon ogórkowy się już zaczyna, to można grzech powtórzenia popełnić. Tym bardziej, iż pewnie mało kto pamięta... ;)

   Nawiedził mnie duch babci Kazimiery. Pojęcia nie mam dlaczego akurat teraz i czemu to właśnie ona przyszła do mnie. Zaczęło się niewinnie; weszłam do łazienki zmyć makijaż. Zdjęłam sukienkę i w samej bieliźnie rozpoczęłam staranne przygotowania do nocnego wypoczynku. Na pierwszy ogień poszedł tusz z rzęs i pomadka, potem dokładnie starłam fluid i zabrałam się za dalsze oczyszczanie skóry.

- Zawsze Ci mówiłam, że tylko kokoty pokazują się na mieście z czymś takim na twarzy - usłyszałam donośny głos za sobą.
   Wrzasnęłam i upuściłam wacik nasączony tonikiem, którym właśnie zaczynałam obmywać dekolt. Obejrzałam się. Na brzegu wanny siedziała moja babcia, dokładnie taka, jaką zapamiętałam z dzieciństwa. W brązowej sukience z bistoru, ściągniętej lakierowanym paskiem, rajstopach w dopasowanym do okrycia kolorem, butach na obcasach i włosach zaczesanych w ogromny kok z tyłu głowy i ze złotymi kolczykami w uszach. 
- Babcia? - wyjąkałam ze zdumieniem w głosie.
- Wiesz Basieńko, teraz to możesz już mi mówić Kazia, jesteśmy obie w stosownym wieku, więc nie ma co bawić się w niepotrzebne konwenanse.
   Stosownym wieku? Obie? Co ona ma na myśli, ja jestem niewiele po czterdziestce, a ona zmarła mając osiemdziesiąt sześć.
- I co z tego? - odpowiedziała na moje myśli - Teraz nie tylko nie muszę pamiętać o ostatnich latach, ale też wybierać w najlepszych, jak w ulęgałkach. 
- Inwigilujesz moje myśli?! - krzyknęłam oburzona.
- E tam, zaraz takie mocne słowa - machnęła lekceważąco ręką - okazuje się, że mogę czytać sobie w twojej głowie, równie wyśmienicie jak swego czasu zdewociała ciotka Danka w książeczce do nabożeństwa. To jedna z tych rzeczy, które mają mi zrekompensować brak normalnego, cielesnego seksu, ale przyznam ci się, że choć niesamowite i ogromnie przydatne w praktyce i tak nie umywają się...
- Tak nie można! - znów wrzasnęłam, sama nie wiem czy bardziej oburzona tym, że czyta moje myśli, czy tym, że opowiada o erotycznych doznaniach w zaświatach, lub raczej ich braku.
- Można, nie można... Kochanie, nawet nie wiesz jak bardzo mam to gdzieś... To znaczy; jak bardzo za sobą. A seksu i tak nic w zaświatach nie jest w stanie zastąpić, możesz mi uwierzyć na słowo.
   Babcia zmieniła pozę i założyła nogę na nogę podciągając sukienkę w groteskowym geście zaczerpniętym chyba z odważnych filmów lat pięćdziesiątych i odsłaniając kolana obciągnięte grubymi pończochami w kolorze mocca.
   Dobrze, zastanówmy się - powiedziałam do siebie - nic nie piłaś - po chwili zastanowienia, dodałam - dziś. Nie paliłaś nic odurzającego - i znów po jakimś czasie dodałam - przynajmniej nie pamiętam. Jest ósma wieczór, więc nie można mówić o zmorach nocnych. Wniosek nasuwa się jeden, choć nie do końca się z nim zgadzam, zwariowałam. To pewnie przez traumatyczne rozstanie z Pawłem. 
- Nic z tego - babcia Kazia uśmiechnęła się złośliwie - z Pawłem rozstałaś się dobre pół roku temu, a w dwa tygodnie później on już nie pamiętał nawet twego imienia. Jeszcze, gdy żyłam mówiłam, że nic z tego nie będzie, ale nikt mi nie wierzył, nikt nie słuchał... Brak poszanowania starszych się kłania.
- Akurat - mruknęłam pod nosem - cała rodzina chodziła pod twoje dyktando...
- Grubo przesadzasz kochaniutka, ale miło z twojej strony. 
- To jednak nie wyjaśnia skąd się tu wzięłaś - zaryzykowałam konfrontację - no i po co?
- Długo wyjaśniać skąd - machnęła ręką - a mnie po śmierci nie chce się tracić czasu na rzeczy, niewnoszące nic szczególnego do rozmowy. A po co? Tego nawet ja sama nie wiem.
- Jesteś jednak mi to winna - upierałam się - skoro mnie nawiedzasz.
- Ty Basieńko też wciąż coś winna mi jesteś. Dałam ci w spadku obraz Ociepki w zamian za skromną przysługę, przynoszenia na mój grób raz w miesiącu bukietu z białych goździków, a w ostatnio dwa razy mnie zawiodłaś.
- Właśnie - wykrzyknęłam - skąd taka fanaberia, też chciałabym wiedzieć? Białe goździki i to zawsze trzynastego?
- A to już, droga wnusiu, moja osobista sprawa.
- Czyżby? - teraz ja ironizowałam lubując się każdym sarkastycznym słowem - To ja muszę zamawiać te idiotyczne, niemodne kwiaty i znosić kpiące spojrzenia kwiaciarek, a potem nie zważając na pogodę taszczyć je na twoje miejsce spoczynku.
- Ładnie to ujęłaś, miejsce spoczynku - babcia Kazia roześmiała się - proszę bardzo, skoro aż tak cię to interesuje na pamiątkę czego te kwiaty, ujawniam ci tajemnicę rodzinną. Twój dziadek, gdyby wiedział wstałby z grobu z równą ochotą jak swego czasu zrywał się w niedzielne poranki na ryby i przywlókł tu za mną, aby zaraz, niechybnie paść trupem po wysłuchaniu, co mam do powiedzenia.
- Tak, dziadka brakuje do kompletu w mojej łazience, może od razu zwołajmy całą zmarłą starszyznę plemienną - burknęłam pod nosem.
- Otóż - babcia filuternie odsunęła kosmyk włosów, a mnie przeszedł dreszcz przy tym geście - miałam swego czasu romans z naczelnikiem poczty, a ostatnie nasze, brzemienne w skutki spotkanie, odbyło się właśnie trzynastego stycznia.
- Nieeee - jęknęłam.
   To, że zjawa gości u mnie, siedząc na skraju wanny, już wydało mi się niemożliwe do przyjęcia, a fakt, że ona sama za życia zrobiła taką rzec, burzyło światopogląd, jaki sobie wytworzyłam o porządku wszechświata. Babcia Kazia, ostoja tradycji i kręgosłup moralny rodziny uwikłana w perypetie o zabarwieniu romansowym i to z kim? Z panem Edmundem z poczty. Z panem Edmundem, który układał resztki włosów "na pożyczkę", a od święta nosił fioletowy garnitur, a jeszcze, jakby było mało, do niego krawat w kolorze wściekłej jajecznicy.
- Nie udawaj świętoszki - oburzyła się, czytając znów w mych myślach - sama nie jesteś lepsza.
- Może... - zgodziłam się - ja nie jestem święta... ale ty babciu? Ty? Romans? A fe... to takie...
- Sądzisz zapewne, że zdrada to wymysł twojego pokolenia? Pozwól, że wyprowadzę cię z błędu. Robiłyśmy, znaczy my... kobiety postrzegane jako staromodne, to wiele lat przed wami i to o wiele lepiej, bo możliwości mniejsze, a potępienie w razie wpadki nieporównywalnie większe. Romans jak to romans i nie byłoby o co strzępić języka, gdyby nie przyniósł znaczących następstw. A ktoś, kogo pamiętasz tylko jako pana Edmunda z poczty dla mnie był kimś, kto zapełniał mi marzeniami niejedną noc i przysparzał o drżenie rąk jednym spojrzeniem rzuconym znad stemplowanego własnoręcznie przez niego listu. Ech... sztuka epistolografii stała u mnie na najwyższym poziomie przez wiele lat, a korzyści z tego były niewymierne... dla wielu...
- Babciu? - wyjąkałam z przestrachem - proszę, tylko nie mów, że moja mama nie jest dzieckiem dziadka Władysława.
   Mara potrząsnęła przecząco głową, a ja obserwowałam ze skupieniem jak przy tym ruchu trzęsie się jej olbrzymi kok i zaraz napływają wspomnienia z dzieciństwa, gdy obserwowanie tego zjawiska stanowiło objawienie nieposkromionej mocy natury.
- Nie, akurat ona jest z prawego łoża i proszę, nie drążmy dalej tego tematu - ucięła krótko moje zapędy, aby dalej wyjaśniać pochodzenie rodzeństwa mojej mamy.
- W takim razie droga Kaziu - zaryzykowałam bezpośredni zwrot do ducha - po cholerę przybyłaś z zaświatów i to akurat w trakcie mojego wieczornego demakijażu?
   Zaczynałam marznąć, a poza tym ile można siedzieć w łazience? Pewnie zaraz zacznie się dobijać mój obecny narzeczony, z którym byłam dopiero na etapie bliższego poznawania się. 
- Z tym też ci nie wyjdzie - skwitowała moje myśli babcia.
- A kysz zmoro nieczysta! - nie wytrzymałam nerwowo tych jej aktów pesymistycznej prekognicji.
Duch Kazimiery prychnął.
- Daj spokój moja droga, takie bzdury to nawet za moich czasów były mało śmieszne... i w dodatku zupełnie niepotrzebne są insynuacje, że mam problemy z higieną.
- Twoje wtrącanie się w moje życie również nie jest w dobrym tonie i zupełnie nie w porę, jestem dużą dziewczynką od dość dawna i wiem co robię - odcięłam się.
- Brawo! - zakrzyknęła babcia - wreszcie mówisz jak moja nieodrodna wnuczka, a nie potomek świętej pamięci dziadka Władysława.
A ja głupia poczułam przez moment ukłucie dumy, jakbym poprzez jej pochwałę rzeczywiście osiągnęła coś wyjątkowego, jednak szybko oprzytomniałam i uznawszy, że kolejny raz chce mnie przechytrzyć, wyminęłam jej postać wciąż siedzącą na brzegu wanny i skierowałam się bez słowa odpowiedzi w stronę wyjścia.
- A dokąd to moja panno? Nie skończyłam jeszcze - ton głosu ducha zmienił się na taki jaki dokładnie zapamiętałam z wczesnych lat życia, zimny i rozkazujący. 
Odwróciłam się i dobitnie akcentując słowa oznajmiłam.
- Pocałuj mnie w dupę, Babciu Kaziu.
- Z chęcią Basieńko, z chęcią, bo coraz bardziej mi się podobasz, a zawsze miałam cię za mazepę i miągwę.
Rozległo się stukanie do drzwi i zaniepokojony głos mojego narzeczonego.
- Basiu? Basiu, co się dzieje? Do kogo ty mówisz?
   Umilkłam przestraszona. Co jeśli ja tylko widzę i słyszę ducha babci Kazimiery? Ukochany może uznać mnie za szaloną, może porzucić, zostawić jak wielu innych przed nim? Nie mogę ryzykować. Nie mogę, za nic go utracić.
- Nic, nic - wykrzyknęłam - już wychodzę. Tak tam sobie mruczę pod nosem.
   Babcia zawarła w swoim spojrzeniu cały ładunek pogardy jaki mógł się kryć w jej nierzeczywistym ciele.
- No co? - wyszeptałam w jej kierunku - Nie patrz tak na mnie, też się trzymałaś swojego Władzia do śmierci, a Robertem Redford'em to on nie był.
   A głośno w stronę drzwi wykrzyknęłam:
- Robaczku, jeszcze momencik, zaraz wychodzę.
- Dobrze, ale pospiesz się bo czekam tu zmarznięty i spragniony swojej Kluseczki.
- Phy, "kluseczka"? Pozwalasz się tak nazywać? - skomentowała natrętna zjawa.
- Pozwalam mu na takie rzeczy, o których ty nawet pojęcia nie masz w zaświatach, a nie miałaś w czasach, gdy spotykałaś się z poczmistrzem Edmundem - odcięłam się.
- Może i nie mam, zawsze żałowałam, że urodziłam się w swoim pokoleniu - odpowiedziała spokojnie - w zamian za to posiadam teraz wgląd w sprawy tobie bliżej nieznane, a dotykające bardzo osobiście.
- Nie! - wykrzyknęłam zatykając uszy - nie chcę nic wiedzieć! Mój Robaczek...
- Jest bez reszty robaczywy - głos rozległ się bezpośrednio w mojej głowie.
   Dość, powiedziałam sobie, dość, to chore. Wyjść, natychmiast wyjść z tej nawiedzonej łazienki. Złapałam za klamkę i szarpnęłam, odmówiła współpracy i zacięła się. Po dłuższej chwili siłowania się z nią, odwróciłam się w stronę babci.
- Twoja sprawka, nieprawdaż?
   Kazimiera wzruszyła ramionami i uniosła brwi w geście zdziwienia i politowania, wciąż miała je takie jak zapamiętałam z dzieciństwa, wygolone dokładnie, a potem narysowane kredką na skórze.
- Dziecko drogie, jeszcze chwila. Zaraz puszczę cię do twojego Robaczka, obiecuję, wciąż mam w pamięci czym jest taka noc z mężczyzną, ba, nawet godzina... - tu pozwoliła sobie na uśmiech - Tylko pozwól proszę, jedno słówko, no dwa... Tak prawdziwie, to przyznam się, że nie miałam żadnego przesłania dla ciebie, nudziło mi się ogromnie w zaświatach i przekonałam kogo trzeba, że muszę cię nawiedzić i ostrzec. Nagadałam, że to sprawa życia i śmierci i honoru całego rodu. Przedtem długo zastanawiałam się kogo by tu nawiedzić i porozmawiać trochę i wybrałam ciebie, bo z całej rodziny ty jedna uszanowałaś moją wolę i nosisz mi te staromodne, trącające socjalistycznym sznytem, goździki. Wygadałam się przed tobą o romansie z Edmundem, nie dlatego, że męczą mnie w zaświatach wyrzuty sumienia, ale żeby znów mieć swoje grzechy blisko siebie i czerpać z nich tę odrobinę ciepła. Ty za moment pójdziesz w ramiona swojego Robaczka, a ja wrócę do robaków w, jak to ładnie ujęłaś, miejscu spoczynku. Tak sobie teraz myślę, że jest odrobina prawdy, w twych słowach i żaden duch nie tylko nie ma prawa wtrącać się w sprawy żywych i ukazywać znienacka. Wybacz starej...
   Zmiękłam. Ten jej przepraszający ton i przyznanie mi racji sprawiły, że nieoczekiwanie dla samej siebie usiadłam obok niej na brzegu wanny. Przypomniałam sobie, że w jednej z szuflad z kosmetykami miałam ukrytą paczkę papierosów, z której korzystałam, gdy szykowałam się nerwowo przed konfrontacją mojego czterdziestoletniego ciała z kolejnym narzeczonym. Wyjęłam papierosa, zapaliłam, bez słowa z lubością zaciągnęłam się nim i podałam babci Kazi.
- Dziękuję Basieńko, nawet za życia nie umiałabym zrobić z nim coś sensownego, ale teraz jestem ci wdzięczna.
   Chwilę nieoczekiwanej bliskości z duchem przerwał narzeczony dobijając się niecierpliwie do drzwi. 
- Kluseczko? No ile można siedzieć w łazience?
- Chwila jeszcze! - wydarłam się.
- No idź do niego - babcia Kazia konspiracyjnym szeptem, jakby tamten mógł ją usłyszeć, zachęciła mnie do opuszczenia łazienki.
- Sama mówiłaś, że robaczywy - odpowiedziałam równie cicho.
- E tam, mogłam się przecież mylić, przecież żaden Duch Święty ze mnie- zamachała upiorną ręką próbując rozgonić dym - a nawet jeśli nie... to będziesz miała kiedyś całą wieczność na roztrząsanie wszystkich aspektów niezdrowego związku. A teraz maszeruj do Robaczka zanim zmarznie lub co gorsza uśnie samotnie. He! Już wiem, po cholerę tu przyszłam. Nawiedziłam cię... aby obdarzyć mądrością, iż  z "robaczków" to trzeba korzystać ile się da za życia, bo później one obejmują w posiadanie ciebie... bez żadnej przyjemności. No dobra, oklepana ta mądrość... Brzmi jednak na tyle dobrze, że tak się wytłumaczę w zaświatach... a na następną wizytę duuuużo lepiej się przygotuję. Tylko nie rzucaj palenia, a w dolną szufladę swobodnie zmieści się butelka wina. Idź... Spotkamy się trzynastego. 

Wielkomiejska, majowa historia o miłości (cz.2)

- Moja musi być obowiązkowo  – zaprzysiągł szeptem Władeczek i pogrążył się w rojeniach majowo-miłosnych. Widział już siebie w aleganckich sztanach, w wyglancowanych sztybletach,  z przepyszną kelnerką u boku, przechadzających się w niedzielne popołudnie po bulwarach, wśród zazdrosnych spojrzeń ferajny i byłych, niedoszłych kochanek. Słyszał już te ochy i achy, pełne zawiści wzdychania i czuł jak rośnie w  nim duma z najwyższej próby wybranki.

   Rozsiadł się wygodniej, poczuł się bardziej swojsko, zatoczył koło mocnym, stanowczym spojrzeniem. A co? Przecież to jego przyszła małżonka tu gospodarzyła.

   Stali bywalcy, którzy weszli po Władysławie zdecydowanie zbyt mocno fatygowali pannę Kazimierę i Władek odczuł  zniecierpliwienie oraz głód jej bezpośredniej obecności.

- Panno Kaziu, ogóreczka kiszonego bym se usilnie zażyczył – huknął pełnym głosem.

    Panna Kazia z miną wciąż przepisowo kulturalną podała zielonego zakiszonego, po czym ze sporą dawką lekkości ponownie odeszła ku swym obowiązkom.

   Rozczarowanie lekko ukłuło Władeczka. Jakże to tak? Wielce obiecujące były początki, a teraz taka zupełnie niewłaściwa obojętność?

- Panno Kaziu?!

   Zdążył przyzwyczaić się już do jej natychmiastowej reakcji, toteż ogarnęło go ogromne niezadowolenie, iż nie przybiegła na zawołanie. Jednak chwilę później sam ją sobie usprawiedliwiał.

- Zapracowana.  Bidulka moja.  A te kiziory nic tylko ją fatygują wte i wewte.

   Pogładził się po karku i głośno odchrząknął.

   No, jak długo można tak czekać?

   Znów odchrząknął, głośno zagarniając ślinę. To powinno zadziałać.  Jednak, gdy i ten manewr nie wypalił, zakaszlał, a potem lekko zatupał i zastukał w stolik.

   I owszem, zwrócił uwagę, tyle że stałych bywalców.

- Szanowny pan,  czego zbędny  hopsztos czyni? Przyndzie czas, przyndzie obsługa – zbeształ go jeden  z nich.

   Już miał Władeczek na końcu języka finezyjną ripostę, która w same pięty poszłaby by rozmówcom, gdy zjawiła się urocza kelnereczka.

- Królowo! – zakrzyknął prawie na wdechu. - Pić się chce wciąż okrutnie, daj mnie jeszcze seteczkę… albo nie! Lornetę. Aaa i oczywiście meduzę pod to.

   Kelnerka obrzuciła go wnikliwym spojrzeniem, które Władek odebrał jako czułe i pełne podziwu dla jego osoby, coś tam zamruczała pod nosem i odeszła, by po chwili powrócić ze spełnionym zamówieniem.

   Na zycher jej się mocno podobam, pomyślał i obrzucił triumfalnym wzrokiem siedzących w rogu stałych bywalców.  A te lutki w życiu nie zdobyłby przychylności takiej glanc kobitki.

   Knajpa pomału zapełniała się gośćmi, a dzień zmierzał w kierunku wieczora.

   Władek miał już niebagatelną konsumpcję na sumieniu, a i z seteczek powstawała  już druga dziesiątka. Coraz trudniej było doprosić się niepodzielnej uwagi panny Kazimiery i z coraz mniejszą gorliwością spełniała zamówienia.

   W końcu, gdy po kilkunastu minutach nawoływania podeszła, miała wyraźnie nieżyczliwy wyraz twarzy i srogie spojrzenie. Jednak Władek wziął to za zmęczenie i nawet przemknęła mu myśl, że gdy zostanie jego żoną zakaże jej tak ciężko pracować, albo przynajmniej ograniczy tę jej zawodową swobodę.

- Szanowny pan ma już u nas w poczęstunku okrągłe czterdzieści trzy złote, trzynaście groszy.  Czy mógłby szanowny uiścić bieżący rachuneczek przed dalszym zamawianiem?

   No i tu nastąpiła mała konsternacja. Bo choć Władeczek nieba by uchylił swojej bogdance, to akurat takiej kwoty nie posiadał. Ba!  W sumie to nie posiadał żadnej, tyle że w tym majowym amoku miłosnym zupełnie o tym zapomniał.

- Nie będę tu madonno żadnych kabałek opowiadał i powiem wprost, że z tego rachunku to będą nici – wyznał z rozbrajającą szczerością.

   Przez moment myślał, że ujmie ją ta prostolinijna uczciwość i  jakoś się tam dogadają, tymczasem panna Kazia zareagowała zupełnie nie po jego myśli. Ujęła się pod boki, zmarszczyła brwi i zakrzyknęła wielce oburzona:

- Czego to? Pan szanowny raczysz se diabelsko kpić?

- Nie no, bynajmniej,  jak pragnę zdrowia! Tyle, że z kabony właściwie nic nie będzie… Aczkolwiek, jest i sprawa taka… chciałem do niezrównanych nóżek szanownej się pokłonić i rzec coś w materii bardziej poufnej.

- Paaanie! – zakrzyknęła oburzona Kazimiera. – Czego mi tu farmazony wciskasz? Płać pan natychmiast  i to już!

- Kiedy mówiłem, że nie ma sensu szarpać rymanarki i sięgać do piterka, bo zwyczajnie  płótno w kieszeni.

   Tego już było za wiele. Rozeźlona pracownica pchnęła lekko klienta i wrzasnęła mu wprost do ucha.

- Kizior szubrawy!

   Chciał Władeczek ułagodzić sytuację, obiecać, że wszystko, jak należy, spłaci w odpowiednim czasie, że teraz to nie jest zasadnicze, bo tak właściwie najważniejsze jest rodzące się właśnie uczucie i to właśnie trzeba pielęgnować, a nie martwić się o przyziemne sprawy gotówkowe.

- Panno Kaziu, to nie że ja jaki byle gzymsik jestem, nie, Boże broń! Ja to leguralnie, chciałem oświadczyć, że choć gotóweczki brak to jest osobista ekscytacja paninymi wdziękami i jest nawet pewna stronniczość w tym względzie… No fakt, jestem i może lekutko pod ankoholem,  ale jak Bozie kocham, to wszyściutko oddam, a ciebie madonno…

   Panna Kazia nie dała jednak dokończyć tej pełnej emfazy myśli i zareagowała zwyczajnie ordynarnie, bowiem zawołała w kierunku kuchni by dali znać na policję, że niby jest poważna chryja.

   I tu faktycznie zrobił się niezły rejwach. Stali bywalcy wtrącili się w dyskurs, wyzywając pana Władeczka od andrusów i szumowin.

 - Ale kochani, pod chajrem, ja to wszystko ułagodzę! – zaklinał się nasz bohater ze łzami w oczach. Jednak nie dało się, otoczyli go, zwyzywali, poszturchali, a jeden skakaniec kopnął dotkliwie w łydkę.

   W całym tym zamęcie pogubił się nasz Władeczek i choć kochał już mocno pannę Kazimierę, to niefortunnym zbiegiem okoliczności, broniąc się przed atakami hordy barowej i ją rąbnął z całej siły w prawe ramię.

- Auuuuć  – zawyła anielica i dorzuciła kilka zupełnie nieniebiańskich epitetów.

Gdy zjawił się stójkowy, Władziu praktycznie był już obezwładniony.

Inna sprawa, że faktycznie zaprzestał ataku i obrony i zwyczajnie poddał się emocjom spływającym kroplami po twarzy.

- Tufta jedna bez czci – sapał, gdy go odprowadzano do aresztu.

- Widzi władza? Widzi? Przecież na taki mortus każden może się naciąć... Nawet najbardziej oblatany meter. Nie ma chodu...  Czego to kobieta może uczynić z porządnego człowieka? Żaden mantyka ze mnie, a ta raszpla takie farmazony na mnie nagadała, obsztorcowała jak wlezie... Panie władzo, a przecież ja ją…

- Spokojnie wszystko wyjaśnimy na komisariacie.

   Dał się Władeczek odprowadzić na dołek, bo dotarło już do niego, że na nic zda się raban robić. I choć wciąż w nim siedziała złość na odrzucenie prawie-oświadczyn, to równie mocno siedziało przekonanie, iż drugich takich rarytnych nóżek nie znajdzie na całym świecie i że doświadczył właśnie dotnięcia najprawdziwszej miłości.

- Nie mogę żyć bez niej! – oświadczył w komisariacie na pytanie o nazwisko.

Policjanci pokiwali ze zrozumieniem głowami, jednak upierali się przy tym, aby zdradził, jak się nazywa.

- Pod słowem, wrócę tam i zdobędę ją!

I tu Władeczek kompletnie się rozkleił, bowiem dotarło do niego jak niewiele brakowało by majowa miłość odmieniła koleje losu i jak pierwszorzędnie to schrzanił.

-  A dajcie mnie lepiej, panie salceson, dożywotkę.  Bez Kazi wyłącznie amba.

Dyżurny wiekowy był człowiek i niejeden złamany żywot już widział, więc bez zbędnych ceregieli pchnął nieszczęśnika w kierunku celi i uśmiechając się smętnie poradził.

- Utnij ty se lepiej szlumerka, spory pobyt cię tu czeka, a ksiuty same przejdą do jutra.

A potem, gdy już po spełnieniu powinności służbowych, został sam w pokoju, ciężko przysiadł na krzesełku, pokiwał głową i filozoficznie westchnął:

- Maj. Maj. Maj. A co roku to samo; ksiuty, lalki, farmazony… Ferajnie maj miesza w makówkach, a my ślipiami świecimy, że w pakamerze miast, jak należy,  prawinnych apaszy, samych fatygantów puszkujemy. Sakramencki maj! K…lempa mać!


Wielkomiejska, majowa historia o miłości (cz.1)

   Choć dzień jeszcze nie wybudził się na dobre z miejskiej, dusznej nocy, Władeczek już odczuwał diablne znużenie. I wcale nie było ono  spowodowane przedłużającym się brakiem zajęcia rutynowego, zwanego pracą, czy też bezcelowym wysiłkiem fizycznym, przez jemiołów określanym  gimnastyką, albo i też wysiłkiem intelektualnym, lub…  Właściwie nie ma co dalej kombinować i wymieniać ; Władek bowiem wyczerpany był brakiem perspektyw na szaleństwa sercowe zwane pospolicie zakochaniem.

   No bo jak to tak?

   Maj już przyszedł i wszyscy wkoło oczadzieli, nie wyłączając znajomej sąsiadki, podstarzałej wdowy Eulalii, robiącej oczy dziwnie marzące do listowego, co więcej również sklepikarza, stójkowego w wieku przedemerytalnym, jak i  też pana Zygmunta -„złotej rączki” z ulicy Owsianej. No i właśnie Władek, też by tak chciał leguralnie, jak Lila (tyle że nie do listowego, stójkowego,  sklepikarza oraz pana Zygmunta-„złotej rączki”).  Wstyd się przyznać, ale w ostatnich tygodniach posuchy miłosnej  to nawet nie miał okazji uszczypnąć entuzjastycznie jakąkolwiek pannę, w co nieco. W minionych miesiącach nie wysłał ani jednego liściku intymnego z wyznaniem: „się mi podobasz”, ani też nawet nie było kogoś, do kogo miałby ochotę takowy ekspediować.  Amba... Nie wspomnę też , że ostatniego, skradzionego, zasuszonego już  buziaka, którego chowa wciąż na dnie serca, trzyma aż od października zaprzeszłego roku, gdy to nieco oszołomioną nadmiarem wyznań, emocji, wina porzeczkowego oraz smutku w tonie pożegnalnym,  pannę Alutkę, odprowadzał na stację kolejową. Wracała nieboga skruszona, w lekkiej niesławie,  po wielkomiejskich wojażach na łono rodziny,  na prowincję.  A Władek jako jedyny ze znajomych, niepoczuwający się do jej niesławy, odprowadził ją w ten pożegnalny, jednostronny  „rejs” ku osamotnionemu macierzyństwu.

- Ech, posrany ten żywot - westchnął pragmatycznie nasz bohater.

   Ulica, w przeciwieństwie do Władka, była już całkiem obudzona, a nawet i pobudzona, czemu dawała wyraz poprzez przekrzykiwania przekupnia stojącego na rogu Uroczej i Wolnej, odgłos końskich kopyt, stukających o bruk, przy ciągnięciu zbyt ciężkiej dorożki, jak też  świergot grupki wróbli, walczących o okruszki z pobliskiej piekarni Żyda Jedediasza, albo i  też przeciągły gwizd lokomotywy z pobliskiego dworca kolejowego. To ostatnie przywołało bolesne wspomnienie z dna duszy Władysława i wstrząsnęło jego pokładami liryzmu wewnętrznego oraz wywołało mocne pragnienie (jak najbardziej dosłowne).

Posrany ten żywot i zwyczajnie durny! -  Już nie westchnął, a wręcz zakrzyknął nasz bohater, mijając paskudną spelunkę, zwaną przez znawców tematu  „Parowozownią”.

   Okna tego zakładu gastronomicznego, choć nie do końca wymyte,  ukazywały jednak  cokolwiek z wnętrza lokalu. I choć w jej wystroju nie było w sumie nic, czym przechodzień z ulicy mógłby poczuć się przyzwany, to jednak pewien szczegół przykuł wzrok Władysława. Uchwycił bowiem zarys postaci dziewczęcej sunącej ścierką w poprzek blatu stolika. Przychyliła się ona przy czynności tej tak, iż zarys jej nóżek wręcz onieśmielił na moment, stojącego na środku trotuaru Władysława. Na szczęście, jedynie na jakieś piętnaście sekund, bo potem zaraz zebrał odwagę w sobie i wkroczył w czeluści pokoi mrocznych, zwanych przez znawców i bywalców, nie bez kozery, „Parowozownią”.

  A tam…

   Dziewczę, które Władek poznał już na tyle, by wiedzieć, iż podejrzewać można, że schludne i dbające nad wyraz o czystość, okazało się również być…  jawną anielicą. Włos półdługi, jasny, ściągnięty w filuterny ogonek z tyłu głowy, oczęta lazurowe, usta wygięte w najpiękniejszy uśmiech pod słońcem polskiem oraz… i tu wręcz wryło Władysława w podłogę – zjawiskowe absolutnie nogi. Nogi, jakich nie powstydziłaby się najbardziej rasowa na świecie klaczka arabska czystej krwi! Nogi, które oszałamiały na wskroś i uduchowiały równolegle.  

   Tak jest! To właśnie była owa miłość od pierwszego wejrzenia! To było to, czego szukał Władek bezkompromisowo; to grom z jasnego nieba, objawienie, a nawet wręcz; jakieś takie zesztywnienie buduarowe. No teraz to tylko objawić się pannie z najlepszej strony, pokazać, iż jest się nie byle fatygantem, teraz to tylko, olśnić,  rozentuzjazmować, rozpalić do czerwoności, a potem tylko poprowadzić do ołtarza i żyć... bardzo długo i bardzo szczęśliwie w małym, białym domku na przedmieściach. Mieć psa rasy bardzo wybrednej, dwoje dzieci, pelargonie w oknach… Ach! A..., i  zapytać się wpierw, o imię tej anielicy.

   I od tego właśnie postanowił zacząć romans nasz Władeczek.

   Usiadł przy drugim stoliku  od ściany, założył nogę na nogę w bardzo eleganckim stylu, przywołał wykwintnym ruchem ręki pannę i zadysponował sobie pokaźne  śniadanko.

   Gdy dziewczę podawało do stolika zamówienie, Władysław stentorowym głosem (specjalnie obniżył go o dwa tony) zagaił:

- A taka alegancka panienka to jak nic musi mieć bez liku absztyfikantów.

 - A gdzieżby? Szanowny pan raczy se poważne żarty stroić – burknęła kelnereczka.

- Powaga! Nie żebym tak bez salonowego alibi pannie kity wciskał. - Na poręczenie swych słów i intencji szanowny pan buchnął się w pierś z całej siły, co zresztą sprawiło, iż połykany właśnie śledzik w zalewie octowej lekko ugrzązł w gardle.

   Gdy już doszedł po długim kasłaniu do siebie lekko zachrypniętym głosem wydusił:

- Kieliszeczek, złociutka, bo mnie coś w cherchlu utknęło.

   Panna w try miga uwinęła się z poleceniem, tym bardziej, iż poza panem Władysławem nikogo jeszcze ze stałych bywalców oraz innej klienteli w restauracji nie było.

I wtedy Władeczek przystąpił do bezpośredniego szturmu:

- A taka fajnista panienka to i imię musi mieć najpierwsze, co?

   Kelnereczka lekko przymrużyła oczy i przenikliwie popatrzyła.  Nie od razu odpowiedziała. Widać była z tych bardziej na bajer ostrożnych.

- A nawet jak fajniste, to co?

- Eee, panna pewnie pomyślała, że jaki chomąt ze mnie jednakowoż? A to nie tak. Mnie to chce się poznać imię takiego anioła, jak pani. Modlić się potem będzie do kogo w wolne popołudnia…

   Widać argumenty trafiły do dziewczęcia, bo krótko odpowiedziała:

- Kazimiera.

   Po czym odeszła do swych obowiązków truchcikiem, bowiem właśnie weszło dwóch klientów i od progu zawołało iż, trochę ich po wczorajszym suszy.

   Rzucił Władysław jeszcze spojrzenie na odchodzące, bajeczne  łydki, westchnął i przepił sam do siebie.

- Strzała!

   Po czym raz jeszcze westchnął.

- Ech lalki, laki...

   A gdy skonsumował zadysponowane śniadanko nadal czuł głód, tyle że głód jakby bardziej miłosny…No i też poczuł pragnienie, tyle, że to, to diabelsko gastronomiczne.

- Panno Kazimiero! – Zakrzyknął w stronę baru.

- No jestem.  – stanęła lekko zdyszana przy stoliku. – Czymże to  usłużyć szanownemu?

- Hrabini! Seteczkę gołdy momentalnie!

- Już się robi! - Furknęła i tylko jej nieziemskie łydki ponownie  zamigotały w oczach Władysława.



cdn. (może)